Na samym końcu niemal zapomnianej przez świat wioski nieopodal Lublina, w maleńkim i starym, ale zadbanym domu, żyła sobie cicha staruszka o imieniu Weronika Nowak, choć większość sąsiadów pamiętała ją już tylko jako Nowakową, jakby samo imię stopniowo wypłowiało z ludzkiej pamięci.
Miała już ponad dziewięćdziesiąt lat, ale mimo upływu czasu wciąż była pełna energii, samodzielna i zdumiewająco zorganizowana, bo prowadziła swoje domowe obowiązki z taką dokładnością, że nie jedna młodsza gospodyni mogłaby się od niej uczyć.
Choć od śmierci męża minęła już dekada, nie pozwoliła sobie na życie w bezruchu czy rezygnacji, tylko codziennie pielęgnowała ogród, doglądała swoich kóz i z wielkim zaangażowaniem dbała o porządek, jakby wciąż miała dla kogo żyć i komu pokazać, że warto trwać.
Jej dom zawsze pachniał czystością, świeżym chlebem i ziołami z własnego ogródka, a biały fartuch i wykrochmalona chustka stały się jej znakiem rozpoznawczym, podobnie jak okna pełne barwnych kwiatów, które nawet zimą nie traciły uroku.
Dzieci, które kiedyś biegały po podwórzu – syn Marek oraz córki Ewa i Kasia – dawno już wyjechały do miast, porozrzucani po świecie jak liście niesione jesiennym wiatrem, każdy zajęty własnym życiem, coraz bardziej oddalającym się od matki.
Wnuki również dorosły, zapomniały o wakacjach spędzonych na wsi, o pierogach babci, o jej dłoniach pachnących mlekiem i mąką, i choć czasem zdarzało się, że zadzwonili, to były to rozmowy krótkie, powierzchowne, bez większego zaangażowania.
Weronika jednak nigdy nie miała o to do nich żalu, nie wypominała nikomu swojej samotności, bo rozumiała, że czasy się zmieniły, a ludzie gonią za czymś innym, może nawet nie wiedząc za czym.
Nie czuła się zapomniana, tylko spokojnie trwała w rytmie dnia i nocy, bo miała swoje obowiązki, swój dom, swoje zwierzęta i głęboko w sercu przekonanie, że życie – nawet takie, jak jej – ma wartość, póki ktoś rano wstaje z łóżka i ma po co.
Pewnego dnia pod bramką zatrzymała się sąsiadka Grażyna z córką Olą, jak zwykle po świeży ser, bo dziewczynka uparcie twierdziła, że tylko ten, który robi babcia z końca wsi, naprawdę jej smakuje.
Weronika, uśmiechnięta i promienna, podeszła do nich z pakunkiem i z radością wręczyła nie tylko ser, ale i pierogi z jagodami, które zapamiętała jako ulubione przysmaki małej Oli.
Choć jej głos był wesoły, w pewnym momencie zawisło w nim coś smutnego – opowiedziała, że ostatnio sąsiad Krzysiek zwrócił jej paczki, które wysłała do dzieci, bo żadna z nich nie została przyjęta.
Mówiła to z pewną goryczą, lecz bez pretensji, jakby już przyzwyczaiła się do bycia odrzuconą, do tego, że jej wysiłek, czas i miłość nie są nikomu już potrzebne.
Z kolei sąsiadki, które znały jej sytuację, wymieniały ze sobą porozumiewawcze spojrzenia, bo wiedziały, że jej rodzina zaglądała tu bardzo rzadko, a czasem wcale – Marek przyjeżdżał tylko raz w roku, zwykle na ryby, wnuk odwiedzał z kolegami tylko po to, by się napić, a córki nie widziały matki od wielu lat.
Gdy Grażyna zapytała, czy nie jest jej zbyt ciężko z tymi kozami, Weronika tylko machnęła ręką i odpowiedziała, że dzięki nim jeszcze ma siłę, jeszcze wstaje rano, bo bez obowiązków człowiek marnieje szybciej, niż można się spodziewać.
Lato upłynęło jak zwykle pracowicie, ogród znów zachwycał porządkiem i bujnością, a każdy krzaczek był na swoim miejscu, jednak starsza pani coraz częściej przystawała w pół ruchu i łapała oddech jakby z trudem.
Pewnego dnia po prostu osunęła się na ziemię, a gdy doszła do siebie, poprosiła Grażynę, by zadzwoniła do dzieci i powiedziała im, że jest jej naprawdę źle i że potrzebuje ich obecności.
Grażyna zadzwoniła – nie raz, ale kilka razy – i za każdym razem napotykała ciszę, puste sygnały, nikt nie odbierał, nikt nie oddzwaniał.
Sąsiedzi wtedy otoczyli ją opieką, robili zakupy, gotowali, przynosili leki i starali się, jak mogli, ale Weronika wstydziła się tej zależności, bo przez całe życie nikogo nie prosiła o pomoc.
Z czasem, kiedy czuła się coraz słabsza, napisała list – kilka linijek błagania, by któreś z dzieci zabrało ją do siebie, bo już nie miała siły żyć sama – ale nikt na ten list nie odpowiedział.
W końcu zrezygnowała.
Omówiła z Grażyną, że oddaje jej kozy, po raz pierwszy nie posadziła nic w ogródku, choć ziemia wciąż pachniała i kusiła – po prostu patrzyła na nią przez okno i milczała.
Pewnego dnia na strychu odnalazła swoje dawne zeszyty, a między nimi czystą kartkę, na której drżącą ręką napisała długi list, w którym zamknęła wszystko to, czego nigdy nie powiedziała dzieciom w oczy.
Położyła go na stole, obok koperty z odłożonymi pieniędzmi – na pogrzeb, na trumnę, żeby nie byli obciążeni kosztami.
Gdy przez kilka dni nie unosił się z komina dym, sąsiedzi zaniepokoili się, weszli do środka i znaleźli ją przykrytą kołdrą – wyglądała, jakby spała, tylko że nie oddychała.
Wezwali dzieci, ale żadne z nich nie odebrało telefonu.
Napisali wiadomości – znowu cisza.
Pogrzeb zorganizowali więc sąsiedzi, zrobili to z serca, jakby chowała jedną z nich, jedną z tych, które pamięta się do końca życia.
Dopiero następnego dnia, kiedy wszystko było już zakończone, dzieci pojawiły się na miejscu, odebrały klucz od sąsiadów, weszły do domu i zobaczyły list leżący na białym obrusie.
Czytali go w milczeniu, z wypiekami wstydu na twarzy, bo każde słowo tej prostej kobiety było jak uderzenie – łagodne, ale nieodwołalne.
Dom zamknęli, zabili okna deskami, wypuścili psa na podwórko, jakby nie był niczyją odpowiedzialnością.
Odjechali bez słowa, zostawiając za sobą nie tylko pusty dom, ale i całą historię, której już nigdy nikt nie opowie.