NEWSPOL

Żartobliwie napisałam wiadomość na piersi mojego męża przed jego firmową imprezą świąteczną i niespodziewanie otrzymałam odpowiedź

Mój mąż musiał iść na przyjęcie świąteczne w pracy, więc żartobliwie napisałam mu na piersi:

„To mój mąż; jeśli go dotkniesz, zapłacisz za to”.

Śmiał się, gdy to robiłam flamastrem, udając oburzenie, jakby był zakazanym owocem, który muszę bronić.

Był to nasz mały żart – coś, co miało rozładować napięcie ostatnich tygodni.

Pracował dużo, a ja byłam w domu z naszą córką, samotna wśród choinkowych lampek i czekoladowych Mikołajów, które nie potrafiły zastąpić prawdziwego ciepła.

Wrócił do domu rano, lekko pijany, z rozpiętym płaszczem i potarganym krawatem.

Pachniał alkoholem, wodą kolońską i świątecznym zmęczeniem.

Pomogłam mu się rozebrać i położyć do łóżka.

Gdy odwrócił się na bok, zauważyłam coś na jego plecach – czarne litery, napisane dokładnie tym samym flamastrem.

Przez chwilę myślałam, że to może jakiś żart kolegów. Ale nie. Litery były starannie wypisane, wyraźne.

„Karolino… jeśli to czytasz, to znaczy, że on cię już nie kocha.”

Wpatrywałam się w litery tak długo, że zaczęły drżeć przed oczami. Może to był sen.

Może jeszcze spałam przy zgaszonej lampce, zanim dźwięk klucza w zamku wyrwał mnie z drzemki.

Przecież to mógł być żart. Taki, jak mój – tylko bardziej niedorzeczny. Ale nikt nie pisze takich rzeczy dla zabawy. Nie na plecach męża.

Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Gdy je otworzyłam, litery nadal tam były.

Nie zmyłam ich. Po cichu wstałam i poszłam do kuchni. Nalałam sobie herbaty, choć smakowała jak popiół.

Dzień jeszcze nie wstał. W kuchennym oknie odbijała się moja twarz – blada, z oczami szeroko otwartymi.

W tle mrugały lampki choinki. Był 23 grudnia.

Kiedy wstał kilka godzin później, udawałam, że śpię.

Słyszałam, jak skrada się do łazienki, a potem jak długo spuszcza wodę. Gdy wrócił, znowu pachniał mydłem, a jego plecy były czyste.

Nie zapytał, czy coś widziałam. Ja nie zapytałam, kto napisał.

Tego dnia byłam cicha, ale uśmiechnięta.

Przygotowałam kolację, zajęłam się córką, przebrałam się w świąteczną sukienkę.

On też grał swoją rolę: mąż, który przyniósł ciepłe pieczywo, mąż, który pomaga zawiesić gwiazdę na czubku choinki.

Ale między naszymi spojrzeniami wisiała cisza, lepka jak pajęczyna. I tylko jedno imię brzmiało w moich myślach, nieustannie:

Karolino.

W Wigilię odebraliśmy moją matkę z dworca.

Cała droga w aucie była jak scena z reklam – śmiech dziecka, zapach mandarynek, opowieści o zaspach i nieodśnieżonych chodnikach.

Tylko ja wiedziałam, że coś we mnie pękło. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tylko czekałam.

Po kolacji, kiedy córka usnęła w ramionach babci, on wyjął prezent – małe pudełko z czerwoną wstążką.

Były tam kolczyki. Złote, z drobnym rubinem. Znał mój gust. Ale gdy spojrzałam na nie, wydały mi się puste.

Jak gest bez znaczenia. Jak słowo, które kiedyś coś znaczyło, ale z czasem straciło wartość – tak jak „kocham”.

– Piękne – powiedziałam. I się uśmiechnęłam. Dla dziecka. Dla matki. Dla świata.

W drugi dzień świąt napisałam do Marty – jego koleżanki z pracy.

Kobiety, której nigdy nie lubiłam, ale nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Odpisała od razu. Nie, to nie ona napisała ten tekst. W sumie… nic nie wiedziała o żadnej Karolinie.

Przewertowałam jego profil na Facebooku. Żadnych Karolin wśród znajomych.

Przejrzałam zdjęcia z imprezy firmowej – jedyne, które opublikowano na profilu jego działu. On, z drinkiem.

On, z kolegami. On, obok kobiety z ciemnymi włosami, której nie znałam. Przybliżyłam zdjęcie.

Zrobiłam zrzut ekranu.

Kiedy wyszedł z domu 27 grudnia – „na siłownię” – usiadłam przy jego komputerze. Hasło znałam.

W jego skrzynce mailowej znalazłam kilka wiadomości podpisanych „K.”. Pisał z nią służbowo. Ale potem zaczęły się wiadomości na priv – krótkie, pełne aluzji, emotek.

Przerzuciłam się na jego komunikator. I wtedy ją znalazłam.

Karolina.
Pisali ze sobą od września. Na początku było niewinnie. Śmieszne obrazki, skargi na szefa.

Potem przeszli do rozmów o snach, o samotności, o tym, jak „niby wszystko jest dobrze, ale czegoś brakuje”.

Pierwszy raz napisał jej „tęsknię” pod koniec października. W listopadzie była „noc w delegacji”.

Zamknęłam laptop. Wzięłam telefon. Chciałam coś powiedzieć, napisać. Ale nie miałam już pytań.

31 grudnia, gdy zegar bił północ, całowali się wszyscy – sąsiedzi na balkonie, znajomi w telewizji, para z drugiego piętra na klatce schodowej.

My też się pocałowaliśmy.

Jak dwoje ludzi, którzy udają, że wszystko jest dobrze. Jak para, która kiedyś była miłością, a teraz jest wspólnym rachunkiem za światło i obowiązkiem wobec dziecka.

Gdy poszedł spać, usiadłam do komputera. Napisałam do Karoliny.

Wiem o wszystkim.
Dziękuję, że napisałaś na jego plecach. To więcej prawdy, niż usłyszałam od niego przez cały rok.
Życzę wam odwagi. Bo miłość to nie tylko pożądanie – to też umiejętność zostawiania za sobą zgliszczy.

Nie odpowiedziała. Ale i nie musiała.

W połowie stycznia powiedziałam mu, że chcę przerwy.

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, z tą miną, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Może naprawdę nie rozumiał.

Albo tak dobrze grał, że sam się w tym pogubił.

– Chcę, żebyś się wyprowadził na jakiś czas – powiedziałam spokojnie.

– Dla mnie. Dla nas. Jeśli to jeszcze „nas” istnieje.

Nie kłócił się. Zabrał torbę. Obiecał, że będzie przychodził do córki. I przychodzi. Jest dobrym ojcem.

Może nawet był kiedyś dobrym mężem.

Ale pewne rzeczy się wypisuje raz – i zostają na skórze na zawsze. Nawet jeśli się zmyje flamastrem.

Trzy lata później

Lato przyszło wcześnie tamtego roku.

W maju drzewa już pachniały lipą, a dzieci biegały po osiedlu w krótkich rękawkach.

Nasza córka miała już osiem lat – zaczynała sama wybierać ubrania, sama sięgać po książki, sama pytać: „Dlaczego ludzie się przestają kochać?”

Nie odpowiedziałam od razu. Powiedziałam, że nie zawsze przestają.

Czasem miłość zmienia formę.

Zamyka się w innych gestach – jak w tym, że tata nadal zabiera ją w każdą środę na lody i zawsze pamięta o jej ulubionym smaku.

Nie pytam już, czy on nadal jest z Karoliną.

Był przez jakiś czas – wiem to, bo kiedyś powiedział mi o tym cicho, jakby się wstydził. Potem przestał. Może się skończyło. Może nie.

To już nie ma znaczenia.

Bo ja poszłam dalej.

Zaczęłam od rzeczy drobnych.

Wracałam do starych pasji – rysowania, czytania, gotowania dla siebie, nie dla kogoś. Poszłam na kurs fotografii.

Potem na wieczorne zajęcia jogi. Poznałam ludzi, którzy nie pytali, „co robi twój mąż?”, tylko: „czym się teraz cieszysz?”.

Pewnego dnia, na warsztatach z pisania, powiedziałam głośno:


– Chciałam napisać kiedyś powieść o kobiecie, która poznała prawdę z napisu na plecach.
Cała sala zamarła. A potem ktoś powiedział:
– To brzmi jak początek czegoś ważnego.

Dziś mamy sobotę. W radiu leci Nina Simone.

Córka maluje farbami na balkonie.

Na stoliku obok stoi kubek z herbatą i plik stron – pierwsze rozdziały książki, którą naprawdę piszę.

Opowieści o miłości, zdradzie, rozpadzie i o tym, jak można odnaleźć siebie nie pomimo bólu, ale dzięki niemu.

Czasem jeszcze budzę się w nocy i widzę ten napis, wyraźny jak żywa rana:
„Karolino… jeśli to czytasz, to znaczy, że on cię już nie kocha.”

Ale już mnie nie boli. Teraz wiem, że miłość nie kończy się z czyimś odejściem.

Ona wraca. Do nas samych.

Nie jestem już kobietą, która żartobliwie pisze coś flamastrem na piersi męża.
Jestem kobietą, która pisze słowa, których już nikt nie zmyje.

Exit mobile version