Nagle na cmentarzu rozległ się głos, kobieta podskoczyła. Odwróciła się i to co zobaczyła ją oszołomiło
Karolina spojrzała na ekran telefonu. Jeden nieprzeczytany SMS od ciotki z rodzinnej wsi.
Krótki, lakoniczny: „Dobrze by było, gdybyś przyjechała. Grób twojej mamy zarósł. Ludzie gadają.”
Położyła telefon na biurku, ale wiadomość nie dawała jej spokoju przez cały dzień.
Pracowała w biurze w centrum Warszawy, żyła szybko, intensywnie.
Matka zmarła sześć lat temu, a Karolina od tego czasu była w rodzinnej wsi może dwa razy.
Zawsze brakowało czasu, albo była za bardzo zmęczona, albo coś wypadało.
Tym razem jednak coś ją tknęło. Może to poczucie winy, może nostalgia.
Wzięła kilka dni urlopu i wieczorem wsiadła do pociągu. Z plecakiem, wiązką świeżych kwiatów i dziwnym ciężarem na sercu.
Jej miejscem docelowym była maleńka wieś na Podlasiu, gdzie czas zdawał się stać w miejscu, a ludzie wciąż pamiętali, kto z kim się ożenił i kto komu czego zazdrościł dwadzieścia lat temu.
Gdy Karolina wysiadła na stacyjce, zapachy i dźwięki z dzieciństwa uderzyły w nią z siłą, której się nie spodziewała.
Wiejski cmentarz leżał na wzgórzu za polną drogą, zarośniętą pokrzywami i mleczem.
Dotarła tam pod wieczór, gdy niebo przybrało odcień rdzawego różu.
Grób matki był dokładnie tam, gdzie go zapamiętała.
Tyle że niemal całkowicie zasłonięty wysoką trawą i dzikim zielskiem. Przykucnęła i zaczęła powoli usuwać liście, chwasty, mech z nagrobka.
Kiedy przecierała palcem litery wyryte w kamieniu, łzy napłynęły jej do oczu.
– Przepraszam, mamo – wyszeptała, nie wiedząc, czy bardziej za to, że tak rzadko tu bywała, czy za to, że tak bardzo chciała uciec z tej wsi, w której matka została na zawsze.
Wspomnienia wracały falami.
Te dobre – jak razem chodziły nad rzekę, zbierały poziomki, jak mama tuliła ją po koszmarze.
I te trudniejsze – mama zmęczona, zgarbiona, z rękami popękanymi od pracy w polu.
Ale zawsze uśmiechnięta, zawsze dumna, że jej Karolinka „będzie kimś”.
Karolina sięgnęła po butelkę z wodą, żeby podlać świeże kwiaty, gdy nagle…
…usłyszała głos.
– Karolinko?
Zamarła. Butelka wypadła jej z rąk i stoczyła się po zboczu.
Serce waliło jej jak młot.
Powoli się odwróciła. Za nią stała starsza kobieta.
Miała siwe włosy upięte w kok, chustę narzuconą na ramiona i twarz, która…
Karolina zaniemówiła. Twarz kobiety była znajoma. Aż nazbyt.
– Mamo…? – wykrztusiła, cofnęła się o krok.
Postać zbliżyła się powoli, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
I wtedy Karolina zrozumiała – to nie była jej matka. To była pani Zosia, sąsiadka, która niegdyś przyjaźniła się z jej mamą.
Staruszka wyglądała łudząco podobnie, ale była realna. Prawdziwa.
Trzymała w rękach bukiet polnych kwiatów.
– Myślałam, że to ty… – wyszeptała Karolina, czując, jak ulga i wstyd mieszają się w niej jak mętna woda.
– Wiem – odpowiedziała staruszka łagodnie.
– Czasem człowiek chce tak bardzo, żeby ktoś wrócił… że widzi go nawet w cieniu.
Usiadły razem na kamieniu obok grobu i długo milczały.
Pani Zosia opowiadała jej, jak często odwiedzała grób matki Karoliny, gdy jeszcze miała siłę.
Jak wspominała ich spacery, herbatę na werandzie i marzenia, które jej mama miała dla córki.
– Ona cię kochała ponad wszystko. I nigdy nie miała żalu, że wyjechałaś.
Mówiła, że właśnie o takim życiu dla ciebie marzyła.
Zanim Karolina wróciła do Warszawy, zasadziła przy grobie niewielki krzaczek lawendy.
Taką jej mama lubiła najbardziej.
A potem wracała tam co roku, zawsze w kwietniu – nie z obowiązku, ale z potrzeby serca.
Bo czasem głos przeszłości nie straszy. Czasem przypomina, kim jesteśmy i skąd przyszliśmy.