Urodziłam pięć tygodni temu, a mój mąż zaprosił swoją mamę, aby mi pomogła

maz

Od pięciu tygodni jestem mamą, a moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.

To, co do tej pory było dla mnie codziennością, nagle straciło na znaczeniu, ustępując miejsca nowej, intensywnej rzeczywistości.

Macierzyństwo to nieustanna huśtawka emocji – od niewyobrażalnej radości po chwile zwątpienia i wyczerpania.

Mój maleńki synek, ze swoimi drobnymi paluszkami, cichutkimi westchnieniami i delikatnym ciepłem, momentalnie stał się centrum mojego świata.

Gdy na niego patrzę, czuję miłość, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

To uczucie całkowitego oddania i odpowiedzialności przytłacza i zachwyca jednocześnie.

Chciałabym zatrzymać każdą chwilę, zapisać w pamięci każdy jego uśmiech, każdą nową minę, każdy ruch rączki.

Ale oprócz tej wszechogarniającej miłości jest też zmęczenie, niewyspanie, a czasem nawet samotność.

Bo choć w naszym domu teraz zawsze ktoś jest, to nie zawsze czuję, że jestem w tym wszystkim rozumiana.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że pierwsze tygodnie z noworodkiem to czas pełen wyrzeczeń i nieustannego czuwania.

Niemowlę wymaga opieki przez całą dobę, a jego potrzeby są najważniejsze.

Mimo to coraz częściej łapię się na tym, że ja sama przestaję dla innych istnieć – a może tylko tak mi się wydaje?

Czy to możliwe, że w całej tej rewolucji wszyscy zapomnieli, że ja także jestem człowiekiem, który ma swoje potrzeby?

Pewnego wieczoru, po całym dniu spędzonym na karmieniu, usypianiu, przewijaniu i tuleniu, poczułam, że muszę choć przez chwilę pomyśleć o sobie.

Byłam zmęczona i głodna, więc zeszłam do kuchni z nadzieją na ciepłą kolację. Niestety, po jedzeniu nie było już śladu.

Mój mąż, który wcześniej jadł, najwyraźniej nie wpadł na to, żeby zostawić coś dla mnie. Może po prostu zapomniał? Może nie przyszło mu to do głowy?

Chciałam wierzyć, że to była tylko chwila nieuwagi, ale w tamtym momencie poczułam, jak coś we mnie pęka.

To był kolejny drobny, ale znaczący sygnał, że nikt nie myśli o tym, czego ja potrzebuję.

Nie pomaga też moja teściowa, która – zamiast być wsparciem – często jeszcze bardziej mnie przytłacza.

Jej komentarze, rzucane niby mimochodem, nie dodają otuchy, a raczej sprawiają, że czuję się coraz bardziej niepewna w roli matki.

„Może nie powinnaś go tyle nosić, bo się przyzwyczai?” albo

„Za moich czasów dzieci przesypiały całe noce” – takie słowa, zamiast dodawać mi sił, tylko pogłębiają moje zmęczenie i frustrację.

Nie oczekuję pochwał, ale czasem wystarczyłoby zwykłe:

„Dobrze sobie radzisz”, „Jesteś świetną mamą”.

Takie proste słowa, a jak wiele by dla mnie znaczyły.

Często zastanawiam się, czy to ja oczekuję zbyt wiele. Może powinnam po prostu przyjąć, że macierzyństwo to samotna walka i nie liczyć na niczyją pomoc?

Ale w głębi serca wiem, że to nie tak powinno wyglądać. Przecież rodzicielstwo to wspólna podróż – nie tylko moja, ale także mojego męża.

Chciałabym, żeby dostrzegł, jak bardzo potrzebuję choćby drobnych gestów troski.

Czasem nie trzeba wielkich rzeczy – wystarczy, żeby ktoś zapytał: „Jak się dziś czujesz?”, „Chcesz się chwilę przespać, a ja zajmę się małym?”.

Takie drobnostki mogą sprawić, że poczuję się mniej samotna.

Niestety, na razie częściej niż wsparcie odczuwam, że moje potrzeby zeszły na dalszy plan.

A ja, choć zostałam mamą, nadal jestem też człowiekiem. I bardzo chciałabym, żeby inni o tym pamiętali.

Zrezygnowana wróciłam na górę do sypialni.

Powoli usiadłam na brzegu łóżka, tuląc się do miękkiej poduszki.

Czułam, jak łzy cisną mi się do oczu, ale nie chciałam pozwolić im płynąć.

Wzięłam głęboki oddech, sięgnęłam po telefon i po chwili wahania wybrałam numer. Serce biło mi szybciej, kiedy usłyszałam sygnał po drugiej stronie.

Odezwał się znajomy głos – moja mama. Nie musiałam wiele mówić, wystarczyło kilka zdań, by zrozumiała, jak bardzo potrzebuję wsparcia.

„Kochanie, przyjadę jutro” – powiedziała cicho, a ja poczułam ulgę. Może nie jestem w tym wszystkim aż tak samotna, jak myślałam.