Opuściła męża, wybierając życie z bogatym kochankiem, zostawiając mu dwoje małych dzieci

Odeszła nagle. Bez uprzedzenia, bez rozmowy, bez łez.

Tylko kartka na kuchennym stole.
„Romo, przepraszam, ale odchodzę.”

Roman przeczytał te słowa setki razy, jakby za którymś razem miały zmienić sens.

Jakby ich zimne brzmienie mogło zmięknąć, jeśli przeczyta je wolniej.

Ale nie — były jak nóż wbity z chirurgiczną precyzją.


„Zmęczyłam się byciem matką. Zmęczyłam się pieluchami i bezsennymi nocami. Zasługuję na więcej.”

A potem — cisza.
Niebo tamtej nocy było bezgwiezdne.

Bliźniaki spały, wtulone w siebie, zupełnie nieświadome, że od tego momentu zostaną z ojcem. I tylko z nim.

Pierwsze dni były jak sen. Mechaniczny, gorzki.

Roman wstawał do dzieci, przewijał, karmił, tulił. I milczał. Nie płakał. Płacz byłby zbyt ludzki. On był wtedy maszyną do przetrwania.

Rodzina Ireny nigdy się nie odezwała. Znajomi zniknęli.

Niektórzy szeptali za plecami:

„Pewnie sam ją do tego doprowadził”. Inni litowali się półgębkiem, ale nie mieli odwagi zaprosić go na kawę.
Roman został sam z dwoma synami i rozdartym sercem.

Lata mijały. Chłopcy rośli — różni jak dzień i noc, ale silni, uparci, mądrzy.

Jeden kochał matematykę, drugi marzył o gitarze. Roman był przy nich zawsze.

Na apelach. W chorobie.

Na meczach i próbach.
Nigdy nie wspomniał o matce.

Nie musiał. Puste miejsce przy stole mówiło samo za siebie.

Pewnego wieczoru, wracając z delegacji, Roman zatrzymał się w małej kawiarni przy stacji.

Zamówił czarną kawę. Nic wielkiego. Ot, rutyna. I wtedy — ją zobaczył.

Za ladą, z twarzą starszą niż wskazywałaby metryka, stała Irena.

Włosy miała związane niedbale, ręce spierzchnięte.

Ubrana w tanią bluzę i zniszczone dżinsy. Spojrzała w jego stronę i zamarła.
— Romo? — szepnęła, prawie niesłyszalnie.

Roman nie odpowiedział od razu. Przypomniał sobie chłopców w pieluchach.

Ich pierwszy dzień w szkole. Swoją samotność. I walkę.
Zacisnął dłonie na filiżance.

— Żyjesz — powiedział tylko.

Irena odwróciła wzrok.
— Nie miałam dokąd pójść. Leonid… zostawił mnie po trzech latach. Potem był inny, i jeszcze jeden. Żaden nie chciał dzieci. W końcu nie chciał mnie już nikt.

W jej oczach nie było już buty. Nie było też skruchy. Była tylko rezygnacja.

— A chłopcy? — zapytała nieśmiało.
Roman uniósł głowę.

— Wspaniali. Silni. Dobrzy. Lepsi, niż mogliśmy sobie wymarzyć.
Zamilkł na chwilę, po czym dodał:
— I nie pytają o ciebie. Już nie.

Irena skinęła lekko głową. Może to był ból. Może ulga.
Nie było nic więcej do powiedzenia.

Roman wypił łyk zimnej już kawy. Wstał, odwrócił się i wyszedł.

Na zewnątrz zaczynał świtać. A on, po raz pierwszy od lat, poczuł, że w jego życiu zapanowała prawdziwa cisza — nie ta po ucieczce, ale ta, która oznaczała spokój.