Porzucić czy uratować? Nietypowa historia szczeniaka

– Uśpić? – powtórzyłem, nie mogąc uwierzyć, że dobrze zrozumiałem.

– Tak, właśnie to mam na myśli – odpowiedziała kobieta bez emocji – nie potrzebuję go już, jest mi zbędny.

Szczeniak podszedł do mnie z zafascynowaniem, delikatnie chwytając nogawkę mojego szlafroka, jakby w zabawie, jakby zupełnie nieświadomy, że właśnie rozgrywa się jego los.

W jego oczach było coś figlarnego, ciepłego, szczerego – jakby nie znał lęku, jakby nie rozumiał, że jego obecność w tym miejscu nie była dla niego niczym dobrym.

Nie przestraszyły go ani obce zapachy, ani światła, ani ja – człowiek w białym fartuchu – ani nawet własna właścicielka, która właśnie próbowała go pozbyć, wybierając najprostsze wyjście z sytuacji.

– Ale przecież nie ma żadnych chorób, nie wykazuje agresji, zachowuje się normalnie – powiedziałem, usiłując jeszcze przemówić jej do rozsądku.

– I co z tego? – odpowiedziała chłodno – nie chcę go i tyle, nic więcej mnie nie interesuje.

W rzeczywistości powód jego obecności w moim gabinecie był zupełnie inny – pies, choć młody, miał niefortunne pochodzenie i zupełnie nie przypominał rasowego czworonoga.

Został zakupiony jako rzekomy griffon – miał być niewielki, towarzyski, z krępym ciałem i szorstką sierścią – ale z czasem okazało się, że wyrasta na coś zupełnie innego.

Był zdecydowanie za duży, już dawno przekroczył maksymalną wielkość przypisywaną tej rasie, a jego postura bardziej przypominała średniego sznaucera niż cokolwiek, co można by nazwać psem „na kolanka”.

Jego głowa z mocną, wyraźną szczęką i zgryzem jak u buldoga wyglądała nieco karykaturalnie, a jedno stojące ucho i drugie opadające dodawały mu absurdalnego uroku.

Futro miał szorstkie, sterczące na wszystkie strony, jakby wciąż miał elektryzujące wspomnienie o wichurze – a jednak w tym całym chaosie był uroczy na swój własny sposób.

– Przecież chciałam malutkiego pieska – jęknęła właścicielka, nie kryjąc pretensji – a tu dostałam takie coś, no przecież to jest potwór, a nie zwierzątko domowe!

– Szczerze mówiąc, nie warto ufać „rasowym” psom z bazaru – odparłem sucho, nie mając siły na kolejną rozmowę z kimś, kto kupuje życie jak zabawkę.

– Wiem, ale wiesz, ile kosztują psy z hodowli? – odpowiedziała wciąż niezadowolona, jakby to miało wszystko tłumaczyć.

– Wiem, wiem doskonale – mruknąłem i westchnąłem, czując, jak mój wewnętrzny spokój powoli zaczyna się chwiać.

W głowie miałem trzy opcje – pierwsza była natychmiastowa i kusząca: chwycić za buteleczkę z zielonym mydłem i ochlapać nią kobietę, by przynajmniej przez kilka dni poczuła, jak to jest, kiedy coś się klei i nie schodzi.

Ale niestety – prawo, obowiązki i zdrowy rozsądek trzymały mnie w ryzach, bo taka reakcja mogłaby zakończyć się wezwaniem patrolu i dyscyplinarną naganą od przełożonych.

Druga opcja polegała na spokojnym, choć stanowczym odmówieniu uśpienia zdrowego psa – z ryzykiem, że kobieta zabierze go gdzie indziej, albo po prostu porzuci w śniegu.

Pozostała trzecia możliwość – najtrudniejsza i najbardziej absorbująca: odebranie psa i próba znalezienia dla niego nowego domu.

Złapałem za telefon i wybrałem numer do Swietłany ze schroniska.

– Cześć, Swieta, powiedz, dasz radę znaleźć dom dla sześciomiesięcznego kundelka?

– Samiec, wygląda jak skrzyżowanie buldoga z terierem, jest brzydszy ode mnie po nieprzespanej nocy, ale za to kochany jak diabli.

Wysłuchawszy odpowiedzi, jęknąłem tylko – znów brak miejsc.

– Dobrze, w takim razie przez kilka dni zostanie u mnie, ale postaraj się, proszę, poszukać mu domu jak najszybciej – szef nie będzie zadowolony.

Zakończyłem rozmowę i spojrzałem na kobietę, która z niedowierzaniem śledziła moją wymianę zdań.

Miałem przeczucie, że nie odda psa tak łatwo – musiałem zastosować inną taktykę.

– Sytuacja wygląda następująco – powiedziałem chłodno – nie uśpimy go, ale ponieważ jest okres świąteczny, cena zabiegu wzrasta dwukrotnie.

– Oprócz tego zapłacisz za przechowywanie ciała w chłodni i transport do spalarni – odbiorą dopiero po Nowym Roku, rozumiesz to, prawda?

– To skandaliczne! – krzyknęła, ale w jej oczach pojawiło się wahanie.

– Tak, zgadzam się – to skandal, ale ja nie ustalam cennika – odparłem beznamiętnie.

– Jeśli chcesz oszczędzić sobie problemów i pieniędzy, proponuję podpisać zrzeczenie się praw do psa – przekażę go do organizacji, która znajdzie mu nowy dom.

– Nowy dom? – zapytała z niedowierzaniem – kto by chciał takiego potwora?

– A może to wcale nie potwór, tylko rzadka rasa? – w jej oczach zapaliła się iskierka podejrzliwości – może planuję go sprzedać z zyskiem?

Zacisnąłem zęby i powstrzymałem się od wybuchu – przypomniałem sobie wszystkie zasady, które uczą nas panować nad emocjami.

– Możesz próbować sprzedać go na rynku – powiedziałem spokojnie – ale ma wszystkie szczepienia?

– Jakie szczepienia? – jej twarz spochmurniała, zrozumiała, że coś przegapiła.

– Jeśli nie, to sprzedaż będzie nielegalna, a kara może być bolesna – dorzuciłem sucho.

Zirytowana kobieta zdjęła obrożę, wcisnęła ją do torebki i popchnęła psa w moją stronę.

– Weź go sobie, dość już zniszczył moich mebli. Gdzie mam podpisać?

Zrobiłem zdjęcie szczeniaka, wysłałem do Swietłany i położyłem go w klatce.

Nakarmiłem, przykryłem i poszedłem na fotel, by odetchnąć, bo w takich chwilach potrzebowałem muzyki.

Zacząłem śpiewać cicho, kojąc swój nastrój – barytonem, jak zawsze, spokojnie i melodyjnie.

– U-u-u-rano mglist-e, u-u-u-rano siwe… – zacząłem nucić.

– Łał! – dobiegł głos z klatki.

– Umiesz śpiewać? – zdziwiłem się – to już wiem, jak się będziesz nazywać. Cudo!

I tak rozpoczęliśmy duet – najpierw „Poranek”, potem „Czarny kruk”, aż w końcu przy „Wyjdę na pole z koniem” nasze głosy tak się zgrały, że zapomniałem o czasie.

Nagle rozległy się brawa i zza drzwi wyłonił się mój znajomy, starszy lekarz, którego wszyscy nazywali Szurik.

– Brawo! – zaśmiał się – to wycie przyciągnęło mnie z ulicy, myślałem, że masz atak paniki!

– Wpadłeś w idealnym momencie – powiedziałem z uśmiechem – mam dla ciebie nowego pacjenta, na tydzień, góra dwa.

– Ja? Po Muhtarze? Nie mam psa od roku – przypomniał, ale w jego oczach tliła się łagodność.

– Pomyśl, że to tylko tymczasowy pacjent – zasugerowałem – leżanka, leczenie, wszystko jak trzeba.

– No dobrze, na kilka dni. Jak się nazywa?

– Cudo – powiedziałem z dumą – ale możesz zmienić, jeśli chcesz.

– Nie trzeba. Cudo mu pasuje. Masz smycz?

– Zaraz znajdę jakąś.

– To ubierz go, zanim zmienię zdanie. A co to za repertuar mieliście?

– „Wyjdę na pole z koniem” – odpowiedziałem z rozbawieniem.

– No to dziś wieczorem próbuję – ale pamiętaj: tylko tydzień!

Kilka dni później zadzwoniłem.

– Dziękuję, ale schronisko może sobie go zatrzymać – zaśmiał się Szurik – ten pies to dar od losu.

– Od kiedy go mam, dom znowu żyje – żona się śmieje, wnuki przyjeżdżają, a wieczory spędzamy na koncertach.

Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem przez okno – świat znowu był piękny.

Śnieg padał cicho, a lampki choinkowe migały jakby rytmicznie do naszej melodii.

Czasem życie splata ze sobą zupełnie przypadkowe istnienia i czyni z nich coś, co trudno opisać słowami.

I wtedy naprawdę zaczynasz wierzyć, że cuda istnieją.